ZOZZ header

koperta z rejsu OPTYNastał sezon żeglarski 1956 roku. Po latach wielkich utrudnień i zakazów, teraz tzw. Karta Pływań Morskich pozwala na udział w rejsie jachtem, ale bez prawa zawijania do zagranicznych portów, a nawet wpływania na obce wody terytorialne. Mając świeżo uzyskaną maturę oraz patent sternika I klasy (w roku 1957 wymieniony na patent jachtowego sternika morskiego), czas wolny przed rozpoczęciem studiów - sierpień i wrzesień - wykorzystałem na udział w kilku organizowanych przez Szczeciński Jacht Klub Morski LPŻ bałtyckich rejsach stażowo-szkoleniowych na "Saturnie".

"Saturn", kilkunastometalowy (chyba 12-metrowy) kecz sztakslowy (vamarie) o powierzchni ożaglowania około 80 m.kw., był wówczas jednym z zaledwie kilku szczecińskich jachtów dopuszczonych do żeglugi morskiej. Jacht nie posiadał silnika, akumulatów (były tylko lampy naftowe), nawet relingów.

Kapitanem drugiego dla mnie w tym sezonie rejsu na "Saturnie", w dniach od 5 do 19 września, był Leonid Teliga. Podczas pierwszego spotkania z załogą na przystani LPŻ w Dąbiu (obecnie HOM) nie ukrywał, że rejs ten stanowi dla niego wyzwanie, gdyż od lat nie żeglował po niedostępnym dla żeglarzy morzu. Mnie mianował pierwszym oficerem. Drugim oficerem została Hanna Nagórska z Łodzi.
Jako "pierwszy" odpowiadałem przede wszystkim za prowadzenie nawigacji. Jedynym przyrządem nawigacyjnym na jachcie był kompas magnetyczny, co wymagało dokonywania odpowiednich przeliczeń kursów i namiarów. Szybkość mierzyliśmy logiem burtowym (2 x L dzielone przez T), a dryf ocenialiśmy na oko. Na wysokości zachodniego wybrzeża Bornholmu, prowadząc za dnia taką właśnie nawigację, w oparciu o spis latarń wyliczyłem orientacyjny czas zobaczenia nocą na widnokręgu światła szwedzkiej lataerni morskiej Sandhammaren. Kiedy powiedziałem o tym kapitanowi, Leonid tylko zaśmiał się i powiedział, że jeśli pomylę się nie więcej niż o pół godziny, to w najbliższym porcie stawia całej załodze kilka butelek z etykietą PMS. Światło ukazało się niemal dokładnie w wyliczonym momencie.
Wkrótce po tym, gdy na wysokości południowego cypla wyspy Oland przyjęliśmy kurs na Ustkę, nastąpiła zdecydowana zmiana warunków pogodowych. Skończyła się ulgowa żegluga przy słabym lub umiarkowanym wietrze, rozpoczął się niżowy sztorm. Rosnący stan morza zaowocował chorobą morską części załogi. Choroba zmogła także naszego kapitana, który pozostawił mi zadanie prowadzenia jachtu. Nie chcąc ryzykować przy silnym północnym wietrze i sporym rozkołysie wchodzenia do Ustki, zdecydowałem się na przyjęcie kursu odlądowego i żeglowanie tylko pod fokiem, apslem i bezanem, w kierunku Bornholmu.
Szyper kutra rybackiego wracającego z łowiska do Darłowa, ujrzawszy widoczny z daleka (po zrzuceniu przez nas grotżagla) gafel żebrowy (szprajsgafel) pomiędzy grotmasztem i bezanem, sądząc że mamy złamany maszt, podpłynął blisko i głośno zaproponował podanie holu i wprowadznie nas do Darłowa. Chciałem podziękować i kontynuować żeglugę, ale kapitan zdecydował jednak o przyjęciu holu.
Dla ewentualnego zwrócenia uwagi kutrowi, sternik otrzymał rakietnicę z białym nabojem sygnałowym. Kiedy płynęliśmy już za kutrem na długim holu typu herkules (lina roślinna z metalowym rdzeniem), pojawiła się potrzeba lepszego zmarlowania zrzuconego foka. Zadania tego podjęł się Hanka Nagórska. Węzłem ratowniczym zawiązała wokół pasa jedną z mocnych kilkumetrowych linek podarowanych klubowi przez zaprzyjaźnionego dyrektora PGR, ja asekurowałem ją trzymając drugi koniec tej linki.
Właśnie kończyła swoje niełatwe zadanie na roztańczonym morzem pokładzie, gdy silne uderzenie liny holowniczej spowodowało pęknięcie wysłużonego stalowego sztagu z przymocowanym do niego bomem foka. Tracąc nagle równowagę, uderzona bomem i stalową liną, w mgnieniu oka znalazła się za burtą. Na szczęście zdążyłem na czas obłożyć linkę asekuracyjną na nagielbanku grota, a stojący za sterem Mietek Niemyski wystrzelił sygnał z rakietnicy. Kuter natychmiast zastopował, a załoga jachtu wyciągnęła na pokład chyba nieprzytomną wówczas Hankę. Zaraz też okazało się, że ma uszkodzoną jedną nogę.

Przy nabrzeżu w Darłowie oczekiwała wezwana ukf-ką przez rybaków karetka pogotowia. Nasz kapitan towarzyszył Hannie w drodze do szpitala Słupsku. Wrócił po kilku godzinach. Wieczorem, już w towarzystwie zaproszonych przez niego "naszych" rybaków, odbyła się trwająca do późnych godzin nocnych biesiada, połączona z degustacją honorowo zadeklarowanych pod Bornholmem kapitańskich trunków. Wtedy właśnie Leonid Teliga, podzielił się z swoimi wspomnieniami z czasów wojny: oficera wojska polskiego w kampanii wrześniowej w rejonie Tomaszowa Mazowieckiego, pływaniu w charakterze rybaka na radzieckich kutrach po Morzu Czarnym oraz Kaspijskim, uczestniczeniu, już jako szypra, w ewakuacji zajętego przez Niemców Rostowa, a po wstąpieniu do utworzonej w ZSRR Armii Andersa - w późniejszych lotach bojowych (jako strzelca pokładowego) w sformowanym w Anglii polskim Dywizjonie Bombowym 300...
Hanna wróciła na jacht chyba dwóch dniach. Z nogą w gipsie. Zagipsowana w szpitalu noga faktycznie uniemożliwiła jej dalsze uczestniczenie w rejsie. Prognoza pogody na najbliższe dni także skłaniała do postoju w porcie, a kapitanowi i niemal wszystkim członkom załogi kończyły się już urlopy. Zapadła więc decyzja o zakończeniu rejsu w Darłowie. Szczecinianom - Mietkowi i mnie - przypadło pozostać na jachcie w oczekiwaniu na przybycie nowego kapitana z nową załogą "Saturna".

W następnych latach otrzymałem od Leonida Teligi kilka kartek pocztowych wysłanych z Korei, gdzie uczestniczył w misji rozjemczej ONZ oraz z Włoch, gdzie pełnił funkcję attache prasowego naszej ambasady. Ponownie spotkałem go chyba w roku 1961, w Świnoujściu. Ja oczekiwałem tam na jachcie "Chrobry" na zakończenie silnego sztormu przed wyruszeniem w swój pierwszy rejs kapitański do Skandynawii, Leonid Teliga zawinął do portu chyba na "Darze Opola". Miał już za sobą prowadzenie kilku kolejnych po "Saturnie" rejsów morskich, a o chorobie morskiej - jak powiedział - zupełnie już zapomniał. Wtedy też wspomniał, że poważnie myśli o znacznie dalszym rejsie jachtem.

Ostatni raz widziałem się z Leonidem Teligą na początku czerwca 1969 roku w jednym z warszawskich szpitali, gdzie poddawany był leczeniu w związku ze stwierdzoną w Casablance chorobą nowotworową. Odwiedziłem go tam w towarzystwie Danusi Zjawińskiej - sekretarza Zarządu Głównego PZŻ - całym sercem wspierającej Leonida w przygotowaniach do wokółziemskiego samotnego rejsu na "Opty", a po jego koniecznym powrocie do kraju - w sprawach związanych z jego leczeniem oraz sprowadzeniem jachtu do Gdyni. Pamiętam, że powracający do zdrowia Leonid wypytywał przede wszystkim o założenia czekającego mnie za kilka dni harcerskiego rejsu jachtem "Totem" wokół Wysp Brytyjskich. Zwracał uwagę na zagrożenia związane z silnymi prądami pływowymi oraz sporym ruchem statków. Żegnając się, życzyłem Leonidowi szybkiego powrotu do zdrowia, on życzył mnie wielu udanych rejsów.


Zygmunt Kowalski

Początek strony