ZOZZ header
×

Błąd

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/06/24 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/06/24 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

- Cholerna żyłka! Znowu się poplątała! Nie po to wyciągam wędkę, żeby się tylko bawić w rozwiązywanie supełków i kombinowanie z tymi pilkerami, przyponami i przywieszkami ale żeby złapać rybę i ją zjeść! To powinno być proste! Widocznie potrafię łowić tylko bornholmskie dorsze. Z tymi tutaj chyba się nie dogadam.
 
- Daj spokój. Idź lepiej pograć na ukulele. Zarzuć tą wędkę obojętnie jak i zapomnij. Za bardzo chcesz. Jak ma wziąć to weźmie a jak nie to kupimy coś od rybaka.
 
Od rana dryfujemy z prądem po wyjściu z Calais. Wiatru nie ma. Obok nas tak samo kręci się w koło i próbuje wędkować David ze swoim ośmioletnim synem Joshuą. Z daleka widzimy, że bezradnie rozkłada ramiona i pokazuje nam, że też nie ma dzisiaj szczęścia do ryb. Poznaliśmy się w Dunkierce – naszym pierwszym francuskim porcie. Mamy szczęście do ludzi.
W Dunkierce można wybrać postój w jednym z pięciu basenów. Zazwyczaj w nowym porcie staram się wejść do najmniejszej, najgłębiej w porcie ulokowanej i najstarszej mariny. W takich miejscach jest najtaniej i najprzyjemniej bo swoje jachty trzymają tam miejscowi żeglarze. Tak właśnie było w Bassin du Commerce.
 
Pierwszy przywitał nas pochodzący z Hiszpanii Philippe ze szkunera Jul. Swój jacht zbudował samodzielnie ponad trzydzieści lat temu ze zbrojonego betonu. Wymienił w nim już sześć pralek!
- Witajcie w Bassin du Commerce! Żeby wyjść z portu potrzebujecie elektronicznego klucza. Weźcie mój zapasowy. Żeby skorzystać z toalety potrzebujecie kodu. Napisałem go na mojej wizytówce. W razie jakichkolwiek problemów w Dunkierce i okolicy dzwońcie do mnie. Nie jestem tu bosmanem, ale stoję tu najdłużej i znam wszystkich. Opłatą za postój się nie przejmujcie. Jak bosman was znajdzie – co jest mało prawdopodobne – to was skasuje, a jak nie, to nie. Tu wpływa tylko kilku gości rocznie. Dokąd dalej płyniecie?
 
- Dziękujemy! Żeglujemy na zachód, najbliższy port to pewnie Calais. Powiedz nam tylko gdzie jest sklep żeglarski bo jestem pierwszy raz we Francji i brakuje mi gościnnej banderki. Może wpadniesz do nas na polskie piwko?
 
- Teraz nie mam czasu. Sklep jest w tamtą stronę a wstąpię do was wieczorem, bo skoro żeglujecie do Calais, to mam dla was pewną propozycję. Pogadamy później.
 
Philippe pojawił się wieczorem przy okazji spotkania na jachcie naszego sąsiada Davida i oznajmił, że w najbliższy weekend w Calais odbędzie się festyn żeglarski Escale à Calais i że już załatwił dla nas zaproszenie, które pozwoli nam stać bezpłatnie cały weekend w porcie i brać udział w odbywających się tam imprezach. Lepiej być nie mogło!
David również przywitał nas bardzo serdecznie wołając po polsku – daj mi buzi! Rozbawiło nas takie powitanie. Okazało się, że jego babka pochodziła z Gdańska i były to jedne z nielicznych słów jakich się od niej nauczył w naszym języku.
 
Tak się złożyło, że nasz pobyt w Dunkierce zbiegł się z kolejną rocznicą operacji Dynamo, która była największą w historii akcją ewakuacji wojska. Na przełomie maja i czerwca 1940 roku z tutejszego portu i plaż ewakuowano do Wielkiej Brytanii kilkaset tysięcy żołnierzy brytyjskich, francuskich i belgijskich. Przedsięwzięcie było dramatyczne i krwawe a jego dokumentację można zobaczyć w mieszącym się w bunkrze muzeum przy plaży, jednak całe miasto do dzisiaj żyje z piętnem tamtych dni. Toczące się tutaj walki spowodowały ogromne zniszczenia. Po II wojnie znaczna część miasta nadawała się tylko do zburzenia. Podobnie jak w powojennej Polsce na miejscu starych budynków postawiono nowe, w oparciu o ówczesne koncepcje urbanistyczne. Te koncepcje mają się jednak nijak do naturalnej ewolucji środowiska miejskiego i na dzień dzisiejszy miasto na pierwszy rzut oka bardziej przypomina Koszalin niż korsarskie gniazdo Jana Bartha, nienawidzonego w swoim czasie przez angielskich i holenderskich marynarzy za swoją niezwykłą przebiegłość i skuteczność.
 
- W Dunkierce każdy chłopiec należy do Jana Bartha. Jestem jednym z nich. Jesteśmy z tego dumni.
 
Podsumował David podczas wspólnego późnego śniadania, które przygotowaliśmy z Karoliną ze świeżo zakupionych owoców morza tak charakterystycznych dla francuskiej kuchni.
- Zrobiliście świetne mule a la marinara!
 
- Dzięki, właściwie to był nasz pierwszy raz. Przechodziliśmy obok straganów z owocami morza i nie mogliśmy się oprzeć. Co mi się najbardziej tu podoba, to właśnie dostępność świeżego morskiego jedzenia. Wybór macie ogromny a ceny bardzo przystępne, niektóre ryby nawet tańsze niż w Polsce. Te mule na przykład kupiliśmy za cztery euro za kilogram a można je kupić nawet za trzy.
 
- Możesz nawet nazbierać ich za darmo po każdym odpływie, tylko lepiej z dala od portów gdzie jest mniej zanieczyszczeń.
W Dunkierce staliśmy cztery dni czekając na odpowiedni wiatr i przejście deszczowych chmur. Bosman przyszedł po dwóch dniach i skasował za dwa ostatnie. W czwartek wieczorem ruszyliśmy dalej tankując jeszcze paliwo w samoobsługowej stacji dla jachtów, która za jedenaście litrów ropy założyła mi na karcie kredytowej blokadę na sześćset euro, psując nieco humor do czasu rozliczenia międzybankowego.
 
W Calais zjawiliśmy się o świcie i musieliśmy jeszcze poczekać na boi przed otwarciem śluzy do Bassin Carnot. Tam stały już zacumowane cztery żaglowce i kilka jachtów. Była też między innymi oficjalna reprezentacja belgijskiej Ostendy, w skład której według otrzymanego od Philippe zaproszenia wchodził również nasz jacht. Pytałem go wcześniej jakim sposobem to załatwił ale nie chciał wchodzić w szczegóły. Napomknął tylko coś o beczkach piwa wypitych z różnymi ludźmi.
Festyn jak festyn. Sporo namiotów z dymiącymi grillami i wędzarniami, krzątająca się obsługa i tłumy zdezorientowanych spacerowiczów. Jeden szczegół jednak natychmiast przykuł naszą uwagę. Zaraz za ostatnimi namiotami znajdowało się ogrodzenie z siatki a za nim koczowało wprost na bruku przynajmniej kilkudziesięciu głównie czarnych imigrantów w skleconych z niebieskich plandek i szmat namiotach. Okazało się, że to nielegalni uchodźcy z afrykańskich krajów, przeniesieni tu tymczasowo ze specjalnego ośrodka, w którym obecnie zwalczano epidemię świerzbu.
 
Niezależnie od wszystkiego, takie zestawienie świątecznej atmosfery z ludzkim dramatem wywołało w nas sporo refleksji.
 
W całym tym zamieszaniu czekaliśmy tak na prawdę na wieczorne koncerty dla załóg, podczas których można było posłuchać oryginalnych bretońskich szant i spróbować grillowanych sardynek czy past z różnych gatunków ryb, przygotowanych na miejscu przez bretońskich rybaków. Mimo bariery językowej natychmiast udało się nam zyskać sympatię tych ludzi morza. Kluczem otwierający pierwsze drzwi okazał się mój grawerowany wikiński róg do piwa, który otrzymałem od przyjaciół z Kamienia. Od razu wyszło na jaw, że wszyscy faceci na świecie do gadżeciarze-rozbójnicy i każdy musi wypić toast z tak niezwykłego pucharu.
 
Poza festiwalowymi wieczorami spędziliśmy sporo czasu na zwiedzaniu okolicy. Calais nie różni się specjalnie od Dunkierki. Ciekawostką, którą tu zobaczyliśmy były zwyczaje miejscowych wędkarzy, którzy w czasie odpływu wygrzebują z piachu na plaży wielkie robale. Spytałem jednego z nich na jakie ryby szykują takie smakołyki. Po francusku tłumaczył mi, że ta ryba nazywa się bar i jest bardzo droga.
 
W niedzielę rano nie czekając na wiatr i finał imprezy ruszyliśmy dalej. Za nami swoim jachtem pożeglował David z synem i właśnie wtedy, kiedy zrezygnowany wędkarskimi niepowodzeniami brzdąkałem sobie bez ładu i składu na ukulele usłyszałem jak Karolina krzyczy podnieconym głosem:
- Jest ryba! Wędka się wygięła!
Zacząłem zwijać żyłkę ale nie szło łatwo. Od razu poczułem, że to spora sztuka.
- Jest! To chyba łosoś! Jest wielki! Karolina podaj hak, bo inaczej go nie wyciągnę!
 
Rybka rzeczywiście była spora, miała około siedemdziesięciu centymetrów ale coś mi ten srebrniak nie bardzo wyglądał na łososia. Pysk nie ten, płetwa jak u okonia, łuska za duża, no i oczywiście mięso. Białe. Szybko wyciągnęliśmy „Encyklopedię ryb morskich”, którą specjalnie na rejs wyszukałem w internetowym antykwariacie i znaleźliśmy ją.
 
- To moron. Pierwsze słyszę o takiej rybie. Piszą, że jest wyjątkowo smaczna i ceniona we Francji i Hiszpanii. Angielska nazwa sea-bass, hiszpańska lubina a francuska bar! To ta ryba, o której wędkarz w Calais mówił, że jest bardzo droga! No to będzie królewski obiad.
Chcieliśmy jeszcze zaprosić Davida na wykwintny poczęstunek ale oddalił się już swoim jachtem w przeciwną stronę. Smażony moron był rzeczywiście wspaniały. Jędrny i delikatny w smaku. Trochę jak świeży bornholmski dorsz a trochę jak kamieński okoń od Zubka. Starczył na dwa dni.
Do Dieppe wlekliśmy się dwie doby z postojem na kotwicowisku. Wiatru było jak na lekarstwo a dookoła nas co chwilę przechodziły burze. Za to było ciepło a padający deszcz spłukiwał z jachtu morską sól, która już zaczęła tworzyć na pokładzie lepki żel.
 
W Dieppe od razu nam się spodobało. Już samo wejście do portu wyciętego przez rzekę w wysokim wapiennym klifie robi wrażenie. Tu jest zupełnie inaczej niż we wszystkich do tej pory odwiedzonych miejscach. Ściany nabrzeża przy niskiej wodzie są niewiele niższe niż nasz maszt a stare kamieniczki wokół portu nadają mu uroku. Mimo deszczu natychmiast ruszyliśmy w labirynt wąskich uliczek odkrywać zapomniane przez ludzi i czas zakamarki. Tutaj odnosi się dziwne wrażenie, że miasto jest może trochę zaniedbane, może trochę niedoinwestowane ale żyje własnym życiem i ma charakter, którego trudno nie polubić od pierwszego wejrzenia. Miasto było kiedyś bardzo ważnym portem handlowym, wojennym i przystankiem na drodze pielgrzymów przybywających z wysp brytyjskich w drodze na Hiszpanii. Pamiątką po tamtych czasach jest monumentalna gotycka katedra, dosłownie wyrzeźbiona z piaskowca. Od jej kunsztownych zdobień i witraży trudno oderwać wzrok.
 
Na tutejszej plaży w całości pokrytej krzemiennymi otoczakami rozegrał się także jeden z dramatów ostatniej wojny. W 1942 roku alianci postanowili dokonać rajdu, który miał zniszczyć nadbrzeżne baterie artylerii i sprawdzić możliwości logistyczne przeprowadzenia dużej operacji desantowej przed planowaną inwazją na zajętą przez Niemców Francję. W operację było zaangażowanych prawie sześć tysięcy żołnierzy – głównie kanadyjskich – z których większość nie wróciła z Dieppe. Misja była całkowitą katastrofą, która kazała sprzymierzonym odrobić lekcje i poczekać kolejne dwa lata do czasu ostatecznego desantu w południowej Normandii.
 
Na końcu plaży wyrastają pionowe ściany wapiennego klifu, które ciągną się przez kilkaset kilometrów wybrzeża. U ich stup w trakcie odpływu postanowiliśmy nazbierać jedzenia na kolejny obiad. Mule tak nam zasmakowały, że musieliśmy powtórzyć eksperyment z Dunkierki. Tym razem nazbieraliśmy ich prawie dwa kilo i dodając do tego bagietkę za pięćdziesiąt centów, butelkę wina za niecałe dwa euro, cebulę za pięćdziesiąt centów i trochę czosnku, tymianku i pietruszki ugotowaliśmy szybko wspaniały obiad za około trzy euro. Wychodzi na to, że ostatnio odżywiamy się smaczniej i taniej niż kiedykolwiek do tej pory!
 
W przeciwieństwie do jedzenia, francuskie mariny nie należą tanich. Tutaj za dobę zapłaciliśmy dwadzieścia cztery euro więc zostaliśmy tylko do następnego dnia. Żeby nie zbankrutować nasza taktyka polega na spędzaniu jednej doby w płatnej marinie z pełną infrastrukturą, w której doprowadzamy się do porządku, bierzemy wodę do picia do zbiornika i do kąpieli w gumowych baniakach ze szwajcarskiej armii i robimy niezbędne zakupy. Następne dwa lub trzy dni spędzamy na morzu i na bezpłatnych kotwicowiskach, które przy dobrej pogodzie są znacznie atrakcyjniejsze od najpiękniejszej miejskiej mariny. Oczywiście jeśli się trafi darmowy postój jak w Brugii, Dunkierce czy Calais to chętnie zostajemy dłużej ale są to raczej okazje nieplanowane.
 
Z Dieppe pożeglowaliśmy przy dobrej pogodzie dalej na zachód bardzo blisko Alabastrowego Wybrzeża i mogliśmy na wyciągnięcie ręki podziwiać przedziwne wapienne formacje, które tworzą liczne skalne bramy w okolicach Yport.
 
- Zobacz! Ta skała wygląda jak gigantyczny słoń pijący wodę z morza!
Rzeczywiście, złudzenie któremu uległa Karolina było tak obrazowe, że chyba każdy zobaczyłby dokładnie to samo.
 
W nocy przekroczyliśmy południk zero i tym samym znaleźliśmy się za zachodniej półkuli. Do rana przeskoczyliśmy całą Baie de Seine i teraz kołyszemy się na kotwicy w pięknej zatoczce Petite Rade nieopodal miasteczka Saint Vaast-la-Hougue. Z naszego domu mamy widok na jakiś stary kamienny fort. Koniecznie musimy zwodować kajak i zobaczyć co to za miejsce.
 
 
Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle
 
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team

{gallery}2014/06/24{/gallery}

Początek strony