ZOZZ header
×

Błąd

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/07/18 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/07/18 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

Skok przez Biskaj

- Dwie torpedy na trawersie lewej burty! Kurs kolizyjny!
To już druga noc w kokpicie, prawie bez snu i w trudnych warunkach żeglugi pod wiatr. Po przedwczorajszej wizycie w bunkrach dla hitlerowskich łodzi podwodnych w Lorient różne rzeczy się we łbie rodzą ze zmęczenia ale atak torpedowy? Na jacht? Siedemdziesiąt lat po wojnie?
Halucynacje z braku snu znam już z długodystansowych regat samotników o Puchar Poloneza. Potrafią być bardzo sugestywne. Kiedy startowałem po raz pierwszy pamiętam, że rozmawiałem z drugim sobą i nawet robiłem mu kanapki, a potem bardzo długo nie mogłem ominąć konwoju lotniskowców z wyłączonymi dla zmyłki światłami. Najbardziej się jednak zdziwiłem, kiedy kilkuletni chłopiec przebiegł po kabinie. Potem nauczyłem się rozróżniać stan półsnu od jawy i już nie dawałem się robić w konia. Aż do teraz?

- Nie...! To delfiny! Karolina, wyjdź z hundkoi i zobacz!
Woda w Atlantyku pod wpływem ruchu tak silnie fosforyzuje w ciemnościach, że kiedy delfiny zaczęły się z nami bawić, dookoła jachtu pojawiły się świetliste zielonkawe smugi, wyglądające jak ślady pocisków lub torped.
- Gdzie są?
- Wszędzie dookoła! Jak świecę latarką w wodę to jeszcze bardziej się ożywiają i popisują!
Tak długo jak okazywaliśmy delfinom zainteresowanie pływały wokół jachtu i skakały przed dziobem. Ciekawe kto miał z tego większą frajdę. One czy my? Towarzyszyły nam z przerwami przez całą czterodniową przeprawę przez Zatokę Biskajską tak długo, jak długo nie włączaliśmy silnika. Tego ustrojstwa widocznie nie lubią. Pojawiały się nagle i jeżeli ich od razu nie widzieliśmy to słychać było ich przenikliwe piski. Czasem też włączały alarm echosondy ustawiony na trzy metry wyciągając mnie z koi i przyprawiając o kolejne siwe włosy.
Chyba nie ma innych dzikich zwierząt, dla których bezinteresowny kontakt z człowiekiem stanowi tak świetną zabawę. Nie robią tego przecież dla zdobycia pokarmu, czy uzyskania jakiejkolwiek innej znanej nam korzyści. Nie okazują przy tym wobec nas lęku. Raz prawie udało mi się jednego dotknąć. Bawią się całymi rodzinami. Widać było jak parami pływają dorosłe osobniki z młodymi a grupami bandy wyrostków. Pewnie traktują nas jako ciekawostkę w ich naturalnym środowisku a może chcą pokazać kto tu jest gospodarzem? Bo przecież nie my, męczeni przez chorobę morską, niezdolni do swobodnego poruszania w trzech wymiarach oceanu i przywiązani do kawałka pływającego pudła z cienkiego plastiku. My tu jesteśmy na chwilę, a one były na długo przed nami. Od milionów lat poruszają się swobodnie po całej planecie, która przecież tylko w niewielkiej części pokryta jest suchym lądem zamieszkałym przez stwory, które ze strachu przed głębinami i ich mieszkańcami wypełzły kiedyś na brzeg.
- Może chcecie nam coś powiedzieć? Może musimy lepiej słuchać i więcej widzieć? Nie ma sprawy! Postaram się jak mogę, ale nie bardzo wiem jak się do tego zabrać. Zacznijmy od tego, że przypłynęliśmy do was. To już coś! Po drodze poczuliśmy się mali i nieistotni wobec potęgi wiatru, fal, przypływów i odpływów. Teraz jeszcze wy pokazujecie jak świetnie się bawicie, kiedy my ledwo ogarniamy jedzenie i sikanie.
Przeprawa przez Zatokę Biskajską zajęła nam cztery dni i trochę nas zmęczyła. Praktycznie przez cały czas mieliśmy mniej lub bardziej przeciwne silne wiatry. Prognoza na tydzień do przodu nie pozostawiała jednak złudzeń, że sytuacja się zmieni więc ruszyliśmy. Najważniejsze, że miało się obyć bez silnych sztormów. Planowaliśmy pożeglować bezpośrednio do A Coruña na samym skraju zatoki, ale wiatr zepchnął nas ponad sto mil od celu i ostatecznie wylądowaliśmy w Gijón, jednym z głównych miast prowincji Asturias, o której nawet nie wiedziałem, że istnieje.
Gijón pamięta czasy rzymskich podbojów. W niewielkiej starówce, która ocalała po wojnie domowej z lat trzydziestych XX wieku zachowały się nawet widoczne do dziś fragmenty rzymskich łaźni i inne późniejsze ale równie ciekawe budowle. Większa część miasta jest jednak nowa bo toczące się tu zaciekłe walki przyniosły ogromne zniszczenia.
- Kocham Hiszpanię! Zobacz, kupiłem ci wielki karton czereśni za trzy euro. Tu mają wreszcie normalne ceny! Owoce i warzywa, na które możemy sobie pozwolić bez ograniczeń, a w knajpce obok mariny widziałem cydr za dwa i pół euro! U nas tyle kosztuje w sklepie.
- No to idziemy. Ja nie mogę tego pić ale przynajmniej zobaczę jaki jest klimat.
Nie wiedziałem o tym, ale cydr, czyli lekkie wino z jabłek to obok ryb główna lokalna specjalność Asturii. Pije się go wszędzie i do wszystkiego. W centrum miasta jest nawet pomnik cydru przypominający choinkę ułożoną z pustych butelek. Lubię cydr i zdarzało mi się go pić także w Polsce ale nie miałem pojęcia, że gdzieś na świecie może wokół jego spożywania wyrosnąć cała kultura.
- Źle pijesz!
Zawołał barman.
- Jak źle? No przecież normalnie piję!
- Nie tak! Nie możesz lać pół szklanki i tak sobie sączyć!
- Ale mi tak smakuje...
- Wylej to. Tak się pije.
Wziął do ręki dużą szklankę z cienkiego szkła i nisko opuścił, w drugą złapał butelkę i podniósł ponad głowę i bez obserwowania obu zaczął z góry lać cienkim strumieniem cydr do szklanki. Tylko odrobinę, jakieś dwa centymetry od dna.
- Teraz wypij szybko całość póki są bąbelki! Teraz poczujesz prawdziwy smak cydru. Inaczej się nie pije.
Nalany w taki sposób rzeczywiście smakował znacznie lepiej. No to teraz moja kolej. Sam sobie naleję.
Skończyło się na śmiechu barmana i klientów, mokrym stole, podłodze, rękawach i butach.
- Musisz poćwiczyć!
No to ćwiczyłem przez cały pobyt w Asturias. Czasem nawet dwa razy dziennie. Jak już coś robić, to porządnie!
W okolicy zostaliśmy ponad tydzień. Cały czas wiał przeciwny wiatr więc nie chcieliśmy się więcej  forsować i pozwoliliśmy sobie tylko na krótkie przeskoki do najbliższych miasteczek. Karolina zaczęła szósty miesiąc ciąży więc musieliśmy podnieść komfort żeglugi do maximum. Już od miesiąca praktycznie cały wysiłek żeglarski biorę na siebie i zmuszam Karolinę mimo jej protestów do spędzania większości przelotów w koi.
W Asturias góry wyrastają wprost z morza. Tworzy to malowniczy krajobraz i wspaniałe miejsce na piesze wycieczki ale ma też ogromny wpływ na nadmorską pogodę. Południowe wybrzeże zatoki biskajskiej to pułapka na żeglarzy zmierzających na zachód. Nie dość, że większość wiatrów w tej części kontynentu wieje z zachodu, to w dodatku te, które trafiają się z północy są odbijane przez góry i wzdłuż wybrzeża i tak często zmieniają się w zachodnie. Do tego chmury napotykające góry gubią część niesionej wody więc w tej części Hiszpanii pada bardzo często. W portach spotkaliśmy wielu żeglarzy, którzy podobnie jak mu nie mogli uciec z Zatoki Biskajskiej.
- Siedzę tu już dziesięć dni... To frustrujące. W dodatku zepsuła mi się pompa do wody i wszystko w jachcie mi zamokło. Prognozy na najbliższe dni wciąż mówią o zachodnich wiatrach.
Żalił się Francuz w marinie w Gijón. Chłop wydawał się rzeczywiście zmarnowany. Chciałem mu pomóc z pompą ale już jutro miała przyjść nowa.
Bardzo gadatliwy sąsiad Holender był już na emeryturze ale wciąż się gdzieś spieszył.
- Nie wiem gdzie jutro popłynę. Gonię jednego Niemca. Też żegluje sam. Nie mogę się stąd wydostać ale dłużej tu nie zostanę. Popłynę tam, gdzie mi głowa podpowie. Rozumiesz? Nie to co mam w głowie, ale to, co mi głowa powie. Wiesz co mam na myśli?
- Oczywiście... też żeglujemy spontanicznie...
- Wcześniej żeglowałem z żoną ale ona pewnego dnia powiedziała, że wystarczy. Spytałem czemu. Powiedziała, że wystarczy i tyle. No to sprzedałem jacht i przestałem żeglować. Ale ona zmarła. To dla mnie straszna tragedia. No to kupiłem ten jacht i żegluję dalej! Nie rozumiem do czego ci wszyscy ludzie na lądzie tak się spieszą?
Potem zobaczyłem go z szalonym uśmiechem i oczami szaleńca.
- Kupiłem osiemdziesiąt litrów ropy! Nic mnie już nie zatrzyma! O świcie uciekam bez względu na wiatr.
Karolina popatrzyła na mnie znacząco i powiedziała:
- Oszalał. Ten Holender jest jakiś dziwny.
- A ten Francuz z pompą? A Ci Irlandczycy po siedemdziesiątce, którym wchodziłem na maszt, żeby odplątać fał, którzy żeglują w sztormową pogodę, chociaż nie są w stanie samodzielnie zrobić wszystkiego przy jachcie? A ten Belg na katamaranie, który co chwilę śmiał się cholera wie z czego? Tu są sami wariaci. I powiem Ci, że my wcale za dużo się od nich nie różnimy. Prawie bez kasy, na malutkim jachcie, z dzieckiem z drodze i w doskonałym nastroju też dla niektórych ludzi musimy wyglądać na niezłych świrów. Tak działa żeglowanie. Próbujesz, uzależniasz się a potem wracasz do tego bez względu na wszystko.
Z Gijón najbliżej było do Avilés. To dziwne miasto, które najlepiej opisuje cytat ze skeczu Monty Pythona: „To moja żona, trochę śmierdzi jej z ust ale ma gołębie serce”. Takie właśnie jest  Avilés. To średniej wielkości miasto portowe położone nad rzeką. Pierwsze wrażenie robi okropne. Do mariny wpływaliśmy w nocy. Na jednym brzegu zobaczyliśmy szary port z wielkimi hałdami węgla, a na drugim prawdziwy Mordor. Pod niebo buchały gigantyczne płomienie i dookoła pełno było cuchnącego dymu.
- No to witamy w Bytomiu! Nie dość, że jest tak pięknie to jeszcze pomosty są zamknięte i do rana nie wyjdziemy na brzeg. Do tego zero kibli i pryszniców. Dobrze, że wzięliśmy wodę do kąpieli w baniakach.
- Daj spokój. Spłukałam wodą zaburtową toaletę i w całym jachcie śmierdzi jakąś chemią.
- Rzeczywiście! Woda w tej rzece śmierdzi jak preparat do konserwacji podkładów kolejowych. Ale syf... W locji pisali, że jest nieciekawie ale zapomniałem, że to pisali powściągliwi angole. Polak by napisał: „K..... co za bagno, nie płyńcie tam!”.
Rano okazało się, że aby wyjść na keję, trzeba zadzwonić na policję! Komisariat wysyła funkcjonariusza, który przynosi klucz i kasuje za niego zwrotną kaucję. Oczywiście wiąże się to z wypełnieniem kilku druczków.
Na szczęście centrum miasta zrekompensowało nam pierwszy szok. Starówka jest zadbana i pełna zabytków, z których najstarsze pochodzą z XII wieku i żywa. W parku stoi pomnik syna tej ziemi Pedro Menendez De Avilés, który niedługo po odkryciu Ameryki był generalnym kapitanem  floty atlantyckiej i konkwistadorem Florydy. Wszędzie słychać gwar a sidrerie znajdujące się prawie na każdej uliczce umożliwiają pobieranie kolejnych lekcji nalewania jabłkowego winka. Ciekawe, czy Pedro też lubił cydr? W każdym razie na Florydzie mógł liczyć najwyżej na jakąś indiańską berbeluchę z agawy ale marynarze nigdy nie byli wybredni.
W jednej z knajpek Frederico udzielił nam kolejnych instrukcji dotyczących spożywania cydru.
- Do cydru musisz jeść tapas (przekąski). Tu masz melona z suszoną szynką. Pasuje idealnie.
W większości sidrerii do butelki o pojemności 0,7 litra w cenie 2,5 euro podają jakąś drobną i  smaczną przekąskę. Czasem jest to pyszna szynka, skrawana wprost z wiszącej nad barem świńskiej nogi, czasem sardynka lub krewetki a czasem chrupiące prażynki z pastą rybną. Może też być sałatka lub inne przysmaki.
Kawałek dalej był porcik Cudillero. Z locji wynikało, że można tam stanąć za darmo na bojach, więc nie było się nad czym zastanawiać. Już samo wejście nas oczarowało.
- Zobacz te pionowe zielone skały! To wygląda jak Zatoka Taiohae na wyspie Nuku-Hiva na Pacyfiku!
Bujna roślinność, której nie brakowało deszczu spływała po stromych skałach prosto do morza, a na brzegu koło latarni morskiej rosły palmy. Na lądzie odkryliśmy małe miasteczko, które przycupnęło na stoku góry wynurzającej się z morza. Stare domki siedzą jeden nad drugim na stromych zboczach, a poruszać się między nimi można tylko wąskim, krętym chodnikiem, którego pokonanie wymaga niezłej kondycji fizycznej. Kiedyś był to znaczący port rybacki. Teraz rybaków jest mniej ale miasteczko przyciąga latem sporo turystów. Mimo tego prawie połowa starej zabudowy w dalszych rzędach od głównej ulicy wygląda na porzuconą, a wiele lokali jest na sprzedaż. Młodzi ludzie nie chcą mieszkać w tej pięknej ale archaicznej miejscowości.
Karolina została na dole a ja postanowiłem się rozruszać i wyruszyłem na wycieczkę po górkach i klifach.
Po wdrapaniu się na pierwszą górę zaskoczyła mnie roślinność. Jak okiem sięgnąć, wszystkie góry pokrywał las eukaliptusowy! Początkowo miałem wątpliwości ale aromat unoszący się w całej okolicy nie dawał złudzeń. Nie mogłem w to uwierzyć. Eukaliptus w Hiszpanii? Brakuje tylko koali i kangurów i można kręcić film przyrodniczy o Australii. Później dowiedziałem się, że eukaliptus został tu przywieziony niedługo po trzeciej wyprawie Cooka do Australii. Początkowo była to roślina ozdobna, następnie zaczęto uprawiać eukaliptus ze względu na wyjątkowe właściwości drewna odpornego na gnicie i dostarczającego oleju o wielu zastosowaniach. Drewno nadaje się doskonale do budowy łodzi. Problem polega na tym, że plantacje zastąpiły naturalne dębowe lasy Asturii, poza tym eukaliptus absorbuje znaczne ilości wilgoci z gleby co ma wpływ na cały lokalny ekosystem. Organizacje ekologiczne protestowały, ale póki co hiszpańska Tasmania ma się całkiem nieźle.
Dalej odkryłem stare asturiańskie wioski, w których wyróżniały się charakterystyczne budowle zwane El Hórreo. Są to posadowione na czterech, najczęściej kamiennych nogach, drewniane domki kryte rzymską dachówką. Kiedyś pełniły one rolę spiżarni, do których gryzonie i robactwo miały utrudniony dostęp ze względu na konstrukcję podpór, z wysuniętą poziomo kamienną półką w ich górnej części. 
Następny mały przeskok zrobiliśmy do miejscowości Luarca, która kiedyś była ważnym portem wielorybniczym. Dzisiaj w tej części świata nikt już nie zabija wielorybów, których tłuszcz służył głównie jako olej do lamp. Z resztą prawie wszystkie wieloryby zostały w tych wodach dawno wytępione. Przygnębiająca jest myśl, że dla kilkuset lat przedłużonych wieczorów ludzkość zniszczyła gatunki, które ewoluowały przez miliony lat.
Dzisiaj Luarca to przede wszystkim port rybacki ze świetnie zorganizowaną giełdą rybną. Łodzie rozładowują połów wprost pod halą targową, gdzie ryby są natychmiast ważone, oznaczane i wystawiane na sprzedaż. W hali zbierają się nabywcy z elektronicznymi urządzeniami służącymi do podbijania ceny. Każdy kupiec jest zarejestrowany i wystarczy jedno kliknięcie by licytować zawartość skrzynki, która aktualnie jest wyświetlana na tablicy. Tutejsze wody obfitują w setki gatunków ryb, ośmiornic, kałamarnic, krabów, homarów i skorupiaków, z których każdy znajduje natychmiast chętnego nabywcę a rybacy otrzymują za nie najlepsze możliwe do osiągnięcia na rynku ceny.
Poza tym miasteczko robi wrażenie jakby czas się w nim zatrzymał i to na każdej ulicy w innej epoce. Zadbane restauracje i sidrerie sąsiadują z walącymi się domkami rybackimi i opuszczonymi hotelami. W zasadzie wszystkie miejscowości, które tu odwiedziliśmy miały swoje żywe i martwe miejsca. Wygląda to trochę jak park narodowy, w którym starym drzewom pozwala się gnić i zamieniać się w próchno a nowe znajdują sobie zawsze jakąś lepiej nasłonecznioną polanę, w której mogą się rozwijać. Taki porządek jest z niemieckiego punktu widzenia nie do pomyślenia ale tutaj wydaje się jakoś funkcjonować. Problem w tym, że niektóre części miasteczek znajdują się obecnie w tak opłakanym stanie, że za kilka lat będą groziły poważną katastrofą budowlaną. Nie wykluczone, że niedługo Hiszpanie będą musieli wdrożyć jakiś narodowy program wyburzeń, żeby uniknąć poważniejszych problemów.
Z Luarca udało nam się w końcu pożeglować do A Coruña, co oznaczało koniec żeglugi w rejonie Zatoki Biskajskiej. Tam uzupełniliśmy zapasy, odpoczęliśmy i pożeglowaliśmy dalej do pięknej zatoki Ría de Camariñas, gdzie stoimy na kotwicy i czekamy na słabszy wiatr. Na tutejszych plażach podobno pełno jest pysznych przegrzebków więc zaraz ruszamy na poszukiwania. W ostateczności kupimy od rybaka kawał świeżego tuńczyka. Wiatr w końcu nam sprzyja.


Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team

{gallery}2014/07/18{/gallery}


 
Początek strony