ZOZZ header
×

Błąd

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/08/07 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

Błąd krytyczny rozszerzenia [sigplus]: Dla folderu galerii obrazów 2014/08/07 oczekiwana jest względna ścieżka do folderu startowego określonego w konfiguracji rozszerzenia w zapleczu systemu Joomla!.

            -Kocham muzykę i kocham morze. A najszczęśliwszy jestem, gdy jedno i drugie mam w zasięgu ręki – powtarza z rozbrajającą szczerością. – Dzięki muzyce mogę żeglować, dzięki żeglowaniu mogę grać. Dopóki zdrowie pozwala, to będę wsiadał na jacht i pływał. Miał 81 lat, gdy w 2011 roku wrócił z samotnego rejsu wokół Europy. Jego rówieśnicy myślą o kubku ziółek i wygodnym fotelu przed telewizorem. A on myśli o żeglowaniu.
 
          Właśnie wrócił z 50. Etapowych Regat Żeglarskich od pół wieku rozgrywanych na Zalewie Szczecińskim. Płynął na swoim ukochanym „Gawocie” ( o jachcie zwykł mówić „ja i on to jedność”) i został uhonorowany dyplomem jako najstarszy uczestnik regat. Zagrał na swoich skrzypcach w Świnoujściu, zagrał w Wolinie.
 
             Wybrał zawód muzyka, ale od najmłodszych lat ciągnęło go do żeglowania. Urodził się na Śląsku, w Reptach koło Tarnowskich Gór. Niedaleko przepływał strumyk, po deszczach wylewał. A wtedy kilkuletni Henio brał co popadnie: miskę, balię, deskę i pływał. Grał na skrzypcach i marzył o dalekich rejsach. Jego ojciec był skrzypkiem samoukiem i od najmłodszych lat uczył syna gry na skrzypcach. Był nauczycielem wymagającym i konsekwentnym. Henryk Widera ukończył w Katowicach Liceum Muzyczne a potem Wyższą Szkołę Muzyczną w klasie skrzypiec. Został koncertmistrzem w Orkiestrze Symfonicznej w Zielonej Górze. Marzenia o pływaniu nie malały. Kiedy tylko nadarzyła się okazja przyjechał do Szczecina, „bo tu wokół pełno wody”.   Grał w filharmonii Szczecińskiej, był koncertmistrzem Operze i Operetce, pedagogiem w szkole muzycznej. Malutkim jachcikiem P-7 pływał po jeziorze Dąbie, po Zalewie Szczecińskim. W 1969 roku popłynął nim na Rugię. W myślach cały czas układał scenariusz tego prawdziwego, dużego rejsu morskiego. Pracował na kilku etatach, odkładał każdy grosz. Jednocześnie uczył się angielskiego, dbał o kondycję, ćwiczył, uprawiał kilkukilometrowe biegi. W 1991 roku został emerytem. Kupił niewielki (5,5- metrowy), czteroosobowy jacht „Piano” (typ Micro). W dwa lata później z synem Sławkiem, jego dziewczyną i szkutnikiem, żeglarzem Ryszardem Dudziewiczem wyruszył w rejs z marzeń. Nie mieli uprawnień do żeglugi morskiej, więc w Trzebieży powiedzieli, że płyną tylko do niemieckiego Ueckermunde nad Zalewem Szczecińskim. A popłynęli na Bałtyk, do Kilonii, Kanałem Kilońskim na Morze Północne. Potem był Amsterdam, kanały, rzeki. W Belgii zszedł szkutnik, we Francji – syn z dziewczyną. Widera płynął sam. Prawdę mówiąc morza w tamtym rejsie było niewiele. Na południe Europy przemieszczał się kanałami i rzekami.
 
         - „Piano” przeszedł przez prawie trzysta śluz i gdy dotarłem do Marsylii, jacht był bardzo sfatygowany – wspomina żeglarz. – W dodatku nie miałem pieniędzy i co tu dużo mówić, byłem głodny. Poszedłem na policję, by dostać zgodę na jakąkolwiek pracę, a oni skierowali mnie do opieki społecznej. Dostałem aż pięćset franków zapomogi. Popłynąłem do Cannes, ale nadal nie miałem pomysłu na zarabianie. A pieniądze były potrzebne na remont jachtu, na zimowanie go w marinie.

          Któregoś razu zobaczył plakat informujący o koncercie lokalnej orkiestry symfonicznej. Zgłosił się, nawet się ucieszyli bo potrzebowali skrzypka, ale nie mogli go zatrudnić, bo nie miał pozwolenia na pracę. W tej orkiestrze grała też Polka, Regina z Krakowa. I to ona poradziła mu, aby spróbował grać na ulicy. Sama tak zaczynała zanim dostała kontrakt.
 
           - Było mi bardzo trudno podjąć taką decyzję – przyznaje skrzypek. – Ale nie miałem wyjścia. Wziąłem moje skrzypce, stanąłem na jednej z ulic, zamknąłem oczy i zacząłem grać Beethovena, Brahmsa, Mozarta. Kiedy podniosłem powieki zobaczyłem, że ludzie się zatrzymują, słuchają i zostawiają pieniądze. Każdego dnia było ich więcej. Zarobiłem na remont, postój jachtu w marinie, bilet lotniczy do kraju i jeszcze trochę zostało. Byłem bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo wiedziałem, że nie zginę, że dzięki muzyce będę mógł żeglować.

           W kolejnych latach wracał na kilka miesięcy na Morze Śródziemne. Swoim jachtem zatrzymywał się w ciekawych portach, odwiedzał różne wyspy. Zwiedzał i grał. Grał na Korfu, Sardynii i na Santorini, na Ibizie i Majorce, na Capri, Sardynii i Korsyce. Grał w Atenach, Nicei i Barcelonie, w Wenecji i Genui. Starannie dobierał repertuar. Dostosowywał go do miejsca, klimatu miast, uliczek. Grał nie tylko w kurortach Włoch, Francji, Hiszpanii ale i na luksusowych statkach.   W rejsy swoim jachtem zapraszał też muzyków z żeglarską pasją. Najchętniej gitarzystów, bo „gitara tak pięknie współbrzmi ze skrzypcami”.
            Opowiada taką historię. Płynie samotnie po Śródziemnym. Jest u wybrzeży Francji. Podziwia wschód słońca. Morze spokojne, wokół nikogo, więc wyciąga skrzypce i gra.
 
          - To była suita Bacha, grałem dość długo. I nagle widzę jak wynurza się łódź podwodna. Wychodzą marynarze i biją mi brawo. Myślałem, że mam halucynacje. Marynarze byli Francuzami, usłyszeli mnie na sonarach, wynurzyli się, żeby podziękować za koncert w tak niezwykłej scenerii. No to ja im zagrałem jeszcze czardasza Montiego. Prawda, że niezwykła historia?  

              To chyba od tamtego czasu zaczęły krążyć opowieści, że na Morzu Śródziemnym, na małym jachcie pływa samotny żeglarz i anielsko gra na skrzypcach.
 
          W czasie tej morskiej wędrówki spotykał ludzi ciekawych, serdecznych, pomocnych, po prostu wspaniałych. Spotykał też drani. Takim był rodak, który okradł go z pieniędzy i cennych rzeczy na jachcie. Najbardziej było mu żal kamery. Dokumentowanie wypraw i przygotowywanie profesjonalnych filmów, to kolejna pasja Henryka Widery. 
 
               Morze też nie zawsze było przyjazne. Któregoś razu zaskoczył go silny sztorm u wybrzeży Hiszpanii. Wysokie fale wywróciły jacht, przybój wyrzucił go na brzeg. Widera pobiegł po pomoc do pobliskiej miejscowości. Wrócił do jachtu i z bólem serca bezsilny patrzył jak pastwi się nad nim żywioł. Był załamany, przekonany, że to koniec jego pływania. Nagle zobaczył jak fale niosą jego skrzypki.
 
          - Aż krzyknąłem z radości, śmiałem się i skakałem – opowiada. –Wyciągnąłem je z wody, ucałowałem i powiedziałem: „człowieku żyjesz, jak masz skrzypce, to dasz sobie radę”. Pomoc szybko nadeszła. Radzili, aby jacht zatopić, ale ja się nie zgodziłem. W Almerii z pomocą różnych żeglarzy remontowałem go parę miesięcy. Oni też zawieźli moje skrzypce do lutnika w Maladze. Wróciły jak nowe. No to wynajęli mi salę i dałem koncert. Zarobiłem kilkaset dolarów i pomyślałem, że nadszedł czas, by zrealizować kolejne marzenie.   Zawsze chciałem zobaczyć Wyspy Kanaryjskie. Zostawiłem jacht, zabrałem tylko skrzypce, kupiłem bilet i poleciałem na Teneryfę. Była połowa grudnia, ale cieplutko, spałem w śpiworze. Dotarłem do Santa Cruz. Była wigilia. Na ulicy grałem kolędy polskie, niemieckie, hiszpańskie. Ludzie wrzucali pieniądze, składali życzenia, napisała o mnie lokalna gazeta. W Puerto da la Cruz rozbiłem namiot na zboczu Pico de Teide. W dole miałem ocean, zatokę i kolorowe miasto, nad głową gwiazdy. Było jak w raju. Wyspy Kanaryjskie zawsze miały dla mnie coś z magii i takimi były. Nazwałem je moją krainą szczęśliwości. 

           Postanowił wrócić na wyspy na dłużej i koniecznie jachtem. Udało mu się to dopiero po kilku latach. Przedtem musiał się uporać z największą tragedią jego życia. W 1997 roku, u wybrzeży Francji, w niewyjaśnionych okolicznościach zatonął jacht „Piano” z trójką żeglarzy ze Szczecina. Jednym z nich był syn Widery, Sławek. Francuzi uznali, że przyczyną tragedii był silny sztorm. Henryk Widera w to nie wierzy. Uważa, że żeglarze stali się ofiarami przemytników narkotyków, albo piratów.

            Po tragicznej śmierci syna stracił całą radość jaką dawało mu żeglowanie. Winił siebie, że zainteresował syna żeglarstwem.   Ale ląd coraz bardziej go przytłaczał, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Postanowił wrócić do pływania. Miał już prawie ośmiometrowy jacht „Gawot” (typ Tango Family) i popłynął nim na Morze Śródziemne. Po długiej włóczędze znanymi trasami wracał do kraju kanałami i rzekami. W następnym roku przez kilka tygodni pływał między portami Skandynawii. W ciągu sześciu tygodni odwiedził ich aż siedemnaście. Oczywiście też grał.
 
          Cały czas tęsknił za Wyspami Kanaryjskimi, tamtymi widokami, ludźmi z sercem na dłoni. I w sierpniu 2002 roku „Gawotem” wyruszył do swojej krainy szczęśliwości.   Po drodze zatrzymał się na parę tygodni w Lizbonie.
         - Cóż za fascynujące miasto, niezwykle muzykalni ludzi – mówi zachwycony i pyta: - Czy wie pani jak pięknie brzmi Mozart na lizbońskiej starówce? Wspaniale mi się tam grało.
 
           Na dłużej zatrzymał się też na Maderze, a gdy dotarł na Teneryfę, ludzie przywitali go jak dobrego znajomego, ba, nawet jak członka rodziny.   Na Wyspach Kanaryjskich spędził prawie cały rok. Zwiedził cały archipelag, nakręcił kilka filmów. Za najpiękniejszą uważa La Palmę i malutką, dziewiczą Graciosę.
             Wspaniałe wrażenia przyćmił powrót.
 
              - Przez kłopoty z silnikiem wracałem z opóźnieniem – opowiada. – Zaczęły się fatalne jesienne pogody i poznałem pełne oblicze groźnego Atlantyku. W Kanale La Manche wiała dziewiątka. Złamał się maszt. Niewiele brakowało a rozszalałe fale roztrzaskałyby mojego „Gawota” o skały. Strzelałem w niebo czerwone rakiety, wzywałem pomoc. Ratunek przyszedł w ostatniej chwili. Pomogli mi Francuzi, odholowali do portu Boulogne, a tam wraz z Polakami, którzy pracowali w tamtejszej stoczni naprawili maszt. Potem znów było ciężko, bo szedł sztorm za sztormem, ale nie popisali się Holendrzy. Zamiast ratować proponowali bym jacht sprzedał. Jak ja mogę sprzedać coś co jest moim życiem? Z kolejnej opresji uratowali mnie Niemcy, pomogli naprawić silnik i odholowali aż do Kanału Kilońskiego. Dopiero w listopadzie 2004 roku wróciłem do Szczecina do mojej macierzystej przystani JK AZS.

             Za ten dwuletni rejs Kapituła KOLOSÓW przyznała Henrykowi Widerze wyróżnienie. W uzasadnieniu napisano: „ Za samotny rejs jachtem śródlądowym „Gawot” z Polski na Wyspy Kanaryjskie, zrealizowany dla własnej satysfakcji, bez wsparcia sponsorów i patronów medialnych”.
 
           Otrzymał też nagrodę „Rejs Roku 2004”. 
 
       Jak zwykle po powrocie z rejsu miał serię wieczorów żeglarsko-muzycznych. Opowiadał, pokazywał firmy i grał na skrzypcach. I planował kolejny rejs, który nazwał rejsem życia. To był rejs dookoła Europy.
             - Tyle ludzi opływa glob, że już zrobiło się ciasno na oceanach  – mówi ze śmiechem. – Więc ja postanowiłem opłynąć Europę.
            Po przygotowaniach wyruszył samotnie w maju 2006 roku. Najpierw popłynął do Danii.
           - Gdy wyruszałem miałem 30 euro i debet na koncie – opowiada. – Nie mam sponsorów, a z samej, niewielkiej emerytury nie jest łatwo coś zaoszczędzić. Ale po wcześniejszych doświadczeniach wiedziałem, że graniem zarobię na żeglowanie. Pierwszym portem była Kopenhaga, wyjątkowo zimna i deszczowa. Ale stanąłem na głównym deptaku i zagrałem. Ludzie uciekali przed deszczem, ale wrzucali pieniądze, pewnie z litości, że taki bidula gra w tak podłą pogodę. No, ale w innych portach było już lepiej. Może nie we wszystkich, bo w Warnie nikt mnie nie słuchał, nawet nikt nie przystanął, każdy gdzieś pędził. A w pięknej Jałcie nie pozwolono mi grać.
 
          Ale po kolei. Z Danii popłynął do Norwegii, była tak przyjazna i wspaniała, że spędził w niej trzy tygodnie. Fiordy urzekły go swoim majestatem i urodą. Potem były wyspy Szetlandy i Orkady, Szkocja, Irlandia, Bretania we Francji, Hiszpania, zachwycająca Lizbona. Następnie Morze Śródziemne, wyspy Baleary, Malta, kilka wysp greckich, Stambuł („W Stambule zagrałem czardasza Montiego, Turcy zareagowali entuzjastycznie, to było prawdziwe szaleństwo”.) Przez Cieśninę Bosfor popłynął na Morze Czarne z portami w Bułgarii, Rumunii, na Ukrainę i do Rosji. I tam w Rostowie nad Donem musiał wyprawę przerwać. Był czerwiec 2008 roku. Nie mógł dalej płynąć, ponieważ nie miał wymaganego zezwolenia rosyjskich władz na pływanie po wewnętrznych wodach Rosji. Kazali czekać.
 
         - Stałem w okropnym miejscu, przy nabrzeżu, gdzie wyładowywano chemikalia – opowiada. –Czas upływał, pieniądze topniały, nic się nie działo. Aby sprawę przyspieszyć rozpocząłem głodówkę. Napisałem list otwarty do Putina, który wtedy był premierem. Sprawę bardzo nagłośniły media rosyjskie, włącznie z telewizją. Bardzo mi pomagały podobnie jak konsulat polski w Moskwie. Pozwolono mi stanąć w lepszym miejscu, w eleganckim jachtklubie, bez opłat. Któregoś dnia zepsuła mi się kamera, więc poprosiłem bosmana w pożyczenie trochę pieniędzy, a on mnie zaprowadził do sklepu i powiedział: „wybieraj kamerę i nie patrz na cenę”. Z taką bezinteresowną, serdeczną pomocą zwykłych ludzi spotykałem się bardzo często. Niestety, nic dobrego nie mogę powiedzieć o rosyjskich urzędnikach i tamtejszych służbach mundurowych.   Bałem się, gdy na jacht wchodziły liczne kontrole, a po każdym wyjściu na ląd musiałem meldować się milicji.

          Zezwolenia nie otrzymał i postanowił wracać. Dopłynął do Chersonia na Ukrainie, a stamtąd jacht lądem przetransportował do Polski. Z Gdańska przypłynął do Szczecina.   Był październik 2008 roku. Rejs i determinację żeglarza doceniono. Miesięcznik „Jachting” przyznał mu nagrodę Jachtsmen 2008 w kategorii żeglarzy samotników. Po raz drugi otrzymał wyróżnienie KOLOSY 2008 w kategorii żeglarstwo. W uzasadnieniu napisano: „Za koncertowy rejs dookoła Europy na maleńkim jachcie „Gawot”, będący przejawem niezwykłej wytrwałości i hartu ducha”. Dostał też Nagrodę Dziennikarzy.
 
            - Bardzo mnie ucieszyły te nagrody, słowa uznania – przyznaje Widera. – Zaliczono mi ten rejs jako okrążenie Europy, ale ja chciałem zrobić to porządnie i zamknąć pętlę. Dlatego w następnym, roku wróciłem na wokół europejską trasę. Postanowiłem dostać się na wody śródlądowe Rosji od północy. Popłynąłem do St. Petersburga. I stał się cud. Otrzymałem zezwolenie podpisane przez samego Putina. Ale szybko okazało się, że dla lokalnych władz to za mało. Kazali mi wziąć pilota. A to były niewyobrażalne koszty. Za odcinek Petersburg – Rostów musiałbym zapłacić w przeliczeniu aż 35 tysięcy złotych. Zanim udało mi się przekonać, że mogę płynąć bez pilota zrobiła się jesień. Zostawiłem jacht w Petersburgu i wróciłem do Polski. W 2010 roku po raz trzeci podjąłem próbę przepłynięcia wodami śródlądowymi Rosji. Ubiegłoroczne zezwolenie straciło ważność, potrzebne było nowe. W rezultacie dopiero w październiku dopłynąłem do Moskwy.

           Oczywiście zarabiał graniem i w Petersburgu, i w Moskwie. Ale pieniądze były skromne w porównaniu z wysokimi kosztami utrzymania. Ponadto ciągle go przeganiano i z ulic, i z metra. Zostawił na zimę jacht w Moskwie, wrócił do Szczecina i od razu poleciał na Wyspy Kanaryjskie.
 
        -Tam są lepsze pieniądze i ciepło, i nikt nie przegania – śmieje się. – Musiałem przecież zarobić na dalszy rejs.
          Niestety, nie udało się go dokończyć. Gdy w kwietniu 2011 roku przyjechał do Moskwy, by kontynuować rejs do Rostowa otrzymał zakaz poruszania się po rzekach i kanałach Rosji. Kazano mu jak najszybciej opuścić kraj. Już nie miał siły walczyć. W dodatku z Moskwy nad Zatokę Fińską musiał jacht przetransportować samochodem. Potem popłynął „Gawotem” do Turku a stamtąd do Szczecina. W październiku 2011 roku zacumował na przystani Jacht Klubu AZS.
 
              Ostatnio mniej pływa (ale na jachcie jest bardzo często), montuje filmy, uczestniczy w spotkaniach, gdzie z pasją opowiada o swoich rejsach, o poznanych ludziach. Przeszedł operację serca, ale zapewnia, że czuje się bardzo dobrze.

 
           - Bardzo się wzruszyłem, gdy w 2013 roku moja skromna osoba znalazła się na wystawie „Biało- czerwona na morzach i oceanach”. Na tej ekspozycji prezentowano sylwetki najbardziej zasłużonych polskich żeglarzy, którzy na jachtach pod polską banderą docierali do najdalszych zakątków świata. Znalazłem się wśród nich. To dla mnie wielki zaszczyt.
                W 2014 roku po raz trzeci został wyróżniony prestiżową nagrodą KOLOSY.
 
KRYSTYNA POHL
Fot. Anna Kaźmierczak, Zygmunt Kowalski, archiwum
 Za zgodą "Moja Łasztownia"
          
{gallery}2014/08/07{/gallery}
        
 
 
Początek strony