Rozmowy pod żaglami
Wojciech Jacobson - pod żaglami wokół globu
- Szczegóły
- Odsłony: 5046
Najbardziej egzotyczną potrawę - mówi znakomity żeglarz i podróżnik Wojciech Jacobson - jadłem gdzieś w puszczy w Gujanie Francuskiej. Była to potrawka z pancernika, smakowała wyśmienicie, ale oczywiście przyrządzono samo mięso. Wiedziałem, że to pancernik, bo taką potrawę zamówiliśmy u Hmongów w tej wiosce. W podobny sposób smakowałem wyśmienitej potrawy z krokodyla i nie tylko. Trudno nie spróbować takich rozmaitości, jeśli przepłynęło się na różnych jachtach i żaglowcach ok. 240 tys. mil morskich, czyli ponad 10 razy dookoła kuli ziemskiej.
- Największe wrażenie - kontynuuje - zrobiło na mnie z kolei wybrzeże Kolumbii Brytyjskiej, gdy żeglowałem z nieodżałowanej pamięci Ludomirem Mączką. My na jachcie w koszulkach z krótkimi rękawkami, a obok, niemal na wyciągnięcie ręki białe zbocza gór i szusujący po nich narciarze. Długo będę także pamiętał Wyspę Wielkanocną z jej gigantycznymi posągami. Byłem tam, gdy jeszcze wyspy tak masowo nie odwiedzali turyści i można było spokojnie podziwiać tę zagadkę nieznanej cywilizacji. Mam tam zaprzyjaźnionego przewodnika, który później wspominał o mnie polskim turystom.
Wojciech Jacobson nie tylko podróżował po świecie i to za sprawą sprzyjających okoliczności (o nich za chwilę), ale jak sam podkreśla, jego prawdziwa dusza to wyścigi żeglarskie czyli regaty. Piszący te słowa osobiście otrzymał przed wielu laty kilka lekcji, jak na niewielkim jachciku - „Cadecie” - powinno się wygrywać. Lekcje poskutkowały i ówczesny uczeń szkoły średniej wygrywał. Pan Wojciech, a w zasadzie kapitan Jacobson był dla nas niedoścignionym wzorem, gdyż mógł zasiąść za sterem jednego z najszybszych jachtów w Szczecińskiem i wygrywać regaty na jeziorze Dąbie. Wygrywał też za granicą w słynnych regatach Ostseewoche, a także z wschodzącymi wówczas późniejszymi tuzami żeglarstwa regatowego - Kubą Jaworskim i Jurkiem Siudym (obaj niestety już nie żyją). Pierwszy uzyskał znakomite wyniki, startując kilkakrotnie w regatach samotnych żeglarzy przez Atlantyk. Drugi był wielokrotnym mistrzem Polski w regatach morskich i uczestnikiem słynnych złą sławą regat Admirals Cup 1979 - Fastnet Race, zakończonych w wyniku bardzo silnego sztormu śmiercią kilkudziesięciu uczestników.
Usystematyzujmy nieco nasze wiadomości. W. Jacobson urodził się w 1929 r. w Toruniu. W wieku kilku lat żeglował z rodzicami po Wiśle. Maturę zdał w Poznaniu, a chemię skończył na Politechnice Szczecińskiej. Pracował w kilku miejscach: w Zakładach Włókien Sztucznych w Żydowcach, ówczesnym Laboratorium Badania Wód i Ścieków przy Urzędzie Wojewódzkim (obecnie Laboratorium Ochrony Środowiska), i na koniec kariery zawodowej na Wydziale Technologii Chemicznej Politechniki Szczecińskiej. Szlify żeglarskie zdobywał od 1949 r. w szczecińskim Jacht Klubie AZS, a najwyższy stopień, czyli patent jachtowego kapitana morskiego uzyskał w 1964 r.
Wcześniej wspomnieliśmy o sprzyjających układach. W pierwszy wielki rejs nasz kapitan popłynął ze Szczecina do Peru na „Marii” z Ludomirem Mączką. Żeglowali w dwójkę lub w trójkę. Był to początek rejsu „Ludojada” Mączki wokół globu i pierwszy prawie roczny bezpłatny urlop W. Jacobsona oraz pierwsza napisana przez niego książeczka o tej wyprawie.
- Przez kilka miesięcy - mówi pracowałem - w 1976 r. w ówczesnej Wyższej Szkole Morskiej, gdy przygotowywaliśmy rejs na „Polonezie” na Operacje Żagiel, do Stanów Zjednoczonych. „Poloneza” prowadził wówczas Krzysztof Baranowski, a rejs powrotny z USA odbył z załogą rodzinną. Ja wracałem wówczas do Polski na „Darze Pomorza”, co było wielkim przeżyciem. To był jeden z ostatnich wielkich rejsów „Daru”. Kolejny raz bezpłatny urlop wziąłem w 1983 r., aby ponownie spotkać się z „Ludojadem”. Razem z drugim kolegą skorzystaliśmy z podmiany załóg rybackich „Gryfa”, które samolotem podróżowały do Montevideo w Urugwaju. Wieźliśmy wówczas całe worki z jedzeniem - głównie konserwy, także nieśmiertelny „Paprykarz szczeciński”.
Nie ma się co dziwić, że przy takim „konserwowym” zaopatrzeniu potrawka z pancernika lub krokodyla smakowały wyśmienicie. Gdzieś w Brazylii naszych podróżników odnalazł telefonicznie francuski Polak Janusz Kurbiel, który szykował wyprawę „na koniec świata” tym razem chodziło o pokonanie jachtem przejścia na krańcach Ameryki Północnej z Pacyfiku na Atlantyk. Pierwszy tę trasę pokonał ok. 80 lat wcześniej słynny Norweg Roland Amudsen. Nasi żeglarze wśród Polaków mieli być pierwsi.
- Nie namyślaliśmy się długo - kontynuuje W. Jacobson. Razem z Ludomirem doprowadziliśmy „Marię” do Francji i przesiedliśmy się na jacht „Vagabond-2”. Dosiadła się do nas moja córka Magda i przez Kanał Panamski popłynęliśmy do Kolumbii Brytyjskiej. W Vancouver jacht przejął Janusz Kurbiel i wraz z jego żoną, w czwórkę - już bez Magdy, pożeglowaliśmy w stronę Arktyki. Mieliśmy pecha do warunków lodowych. Sezon nawigacyjny trwający w Arktyce 1-1,5 miesiąca, gdy na trochę ustępują lody, nie pozwolił od razu sforsować przejścia. Próbowaliśmy i wracaliśmy na zimowiska. Tak trwało to przez trzy sezony. Wreszcie w czwartym sezonie dotarliśmy do newralgicznego, wąskiego przejścia - Cieśniny Bellota, słynnej z silnych prądów pływowych i podwodnych skał. Byliśmy pierwszymi Polakami, którzy dokonali tego wyczynu.
Arktyka łatwo nie chciała ich wypuścić. Jesień na Północnym Atlantyku to okres silnych sztormów. Jeden z nich, a w zasadzie pozostałości po huraganie „Helena”, dopadły ich. Mieli trzy wywrotki, wraz z utratą wielu urządzeń nawigacyjnych. Szczęście dopisało i w końcu dotarli do Brestu, a nasz rozmówca wspomina ten rejs jako najtrudniejszy w życiu.
I tu można otworzyć zupełnie nowy rozdział w wielkich podróżach W. Jacobsona. Zaproponowano mu funkcję oficera na żaglowcu „Pogoria”, który ówcześnie pływał dla Kanadyjskiej Szkoły pod Żaglami. Prawdopodobnie obok kwalifikacji żeglarskich i dobrej znajomości języka angielskiego przeważała benedyktyńska skrupulatność i dokładność naszego rozmówcy. Był niezastąpiony przy planowaniu różnych wariantów trasy, podczas rejsów morskich. Kanadyjczycy wkrótce zbudowali na potrzeby szkoły swój własny żaglowiec „Concordię”, która częściowo z polską załogą i z polskim kapitanem pokazuje świat kanadyjskiej młodzieży. Byli w najciekawszych zakątkach globu. Kanadyjscy uczniowie i nauczyciele zaprosili mnie nawet w 2001 r. na rejs wokół przyjądka Horn. Z kolei w ubiegłym roku „Concordia” odwiedziła Polskę i Szczecin podczas zlotu żaglowców, czyli The Tall Ships‘ Races.
Wojciech Jacobson, chociaż już nie żegluje z młodzieżą na „Concordii”, był na jej pokładzie podczas zlotu żaglowców w Szczecinie, a w jednym z wywiadów powiedział, że marzy jeszcze o odwiedzeniu takich miejsc jak Wielka Rafa Koralowa czy Atol Suworowa. Chciałby też jeszcze raz odwiedzić Wyspę Wielkanocną...
Życzymy mu tego z całego serca…
kpt. Andrzej Gedymin - "Kurier Szczeciński"