Rozmowy pod żaglami
Kazimierz Rypiński - Po Dąbiu i Atlantyku, zawsze z fasonem
- Szczegóły
- Odsłony: 4773
Rozmowa z Kazimierzem Rypińskim, nestorem szczecińskiego żeglarstwa
- Panie Kazimierzu, jeszcze w 2005 roku sędziował Pan regaty na jeziorze Dąbie – jako najstarszy czynny sędzia żeglarski – a z żeglarstwem szczecińskim jest Pan związany od 1948 roku. Jakie były początki tej Pana życiowej pasji?
- Trochę nietypowe, ponieważ pierwszy raz w życiu wsiadłem na jacht mając …28 lat. Pochodzę z Poznania, gdzie urodziłem się w 1920 roku, skąd po wojnie, już żonaty i dzieciaty, trafiłem z rodziną do Szczecina, ponad 60 lat temu, w 1946 roku, i tu już „zakotwiczyłem” na stałe. Właściwie przypadkowo, latem 1948 roku, przyjaciele z Jacht Klubu „Gryf” zaprosili mnie na rejs do Świnoujścia, świeżo odbudowanym jachtem „Baśka”.
Właścicielem i kapitanem jachtu był ś.p. Józef Owieśniak, jeden z pionierów polskiego żeglarstwa w Szczecinie. Po drodze zniosło nas w trzciny, skąd wydostaliśmy się dopiero przy pomocy kolegów z „Conrada”, także należącego do klubu „Gryf”. To …zachęciło mnie do żeglarstwa i jeszcze w tym samym sezonie zostałem ich członkiem, potem byłem tam nawet sekretarzem. Dwa lata później ówczesne władze rozwiązały klub, a „Conrad” został wcześniej „rozjechany” przez statek spacerowy „Telimena”. Wyremontowany - przejęty przez LPŻ - startował jeszcze wielokrotnie i wygrywał w regatach, m.in. „Gryfa Pomorskiego”.
- Te powojenne pierwsze lata polskiego żeglarstwa w Szczecinie nie były chyba takie łatwe i sielankowe?
- Oczywiście były to trudne lata, ale nie brakowało optymizmu, jachting rozwijał się dynamicznie, tworzyły się koleżeńskie maszoperie, czyli armatorskie grupy żeglarzy, które różnymi sposobami zdobywały i remontowały jachty, byle ruszyć na wodę. Często były to zatopione kadłuby jachtów, znajdowane w najdziwniejszych miejscach, a czasem odkupywane przez nas od „ruskich”. Środkiem płatniczym bywał w tych transakcjach …spirytus, a po chałupniczym remoncie jachty te latami służyły – lub jeszcze służą – nowym właścicielom i klubom. Tak jak „Chrobry” i „Conrad”, wyremontowane za klubowe pieniądze, uzyskane jako odszkodowanie od Żeglugi Szczecińskiej, właściciela „Telimeny”. Bywało wtedy biednie, ale zawsze z fasonem, w dobrym stylu, zgodnie z przestrzeganą powszechnie etyką i etykietą żeglarską. Przejawem tego był m.in. przyjęty ogólnie i obowiązkowy strój żeglarza, czyli białe, płócienne spodnie, bluza, czapka i tenisówki. Na wodzie wszyscy żeglarze, także nieznajomi, pozdrawiali się i pomagali sobie, nie było mowy o modnym dzisiaj „szpanowaniu” czy świadomym łamaniu prawideł drogi morskiej, dobrej praktyki czy zasad bezpieczeństwa.
- A jak to wyglądało od strony prawnej i organizacyjnej?
- To były czasy z innej bajki, jak mówi dzisiaj młodzież. Aby wyjść jachtem tylko na Odrę, z przystani na Gocławiu, trzeba było zgłosić się do odprawy w placówce WOP-u. Władze patrzyły na nas niechętnie, zamykając drogę w świat i tolerując w święta państwowe, czyli 1-go maja i 22-go lipca, kiedy jachty stanowiły dobrą dekorację Wałów Chrobrego. Jedyną okazją popływania po Zalewie Szczecińskim były specjalnie tak nazwane regaty „Przyjaźni” albo „Pokoju” – wtedy wszyscy „walczyli o pokój” - organizowane każdorazowo za zgodą władz partyjnych. Bez takich ograniczeń można było żeglować na jeziorze Dąbie, i dlatego tam przeniosły się i rozwinęły nasze przystanie. Na początku lat 50-ych władze w ogóle doprowadziły do likwidacji lub „połączenia” klubów i stowarzyszeń „nieprawomyślnych”, rozwiązując m.in. JK „Gryf”, Jacht Klub Polski i Ligę Morską, których majątek i jachty przejęła Liga Przyjaciół Żołnierza, późniejszy LOK. Na szczęście zostało trochę jachtów prywatnych, ale na ich armatorów też była nagonka. Ja np., będąc współarmatorem jachtu „Wojtek”, zostałem wtedy nazwany „kułakiem” przez niejakiego Froynowicza, z UB, działacza milicyjnego klubu żeglarskiego „Gwardia” – późniejszej „Stali”. Pływał on na jachcie „Albatros”, a wśród żeglarzy znany był jako „paskud”. Głośne były jego kapitańskie wyczyny, gdy np. bukszprytem „Albatrosa” zdjął z rufy przechodzącej obok „Baśki” Władka Owieśniaka, albo gdy tym samym bukszprytem trafił prosto w otwarty bulaj „Telimeny” cumującej przy Wałach Chrobrego, strasząc siedzących tam akurat pasażerów. Oczywiście w klubie „Gwardia” było wielu innych porządnych ludzi i dobrych kolegów. Zmiany przyszły po „Październiku 1956”, a potem szereg wielkich dokonań polskich i szczecińskich żeglarzy doszło do skutku tylko dzięki wsparciu władz lub państwowych sponsorów, i to m.in. na jachtach budowanych w naszej nieodżałowanej Szczecińskiej Stoczni Jachtowej im. L. Teligi.
- Wróćmy jeszcze do Pana kariery sędziego regatowego?
- To naturalne, że mając jachty chcieliśmy się ścigać i już w 1949 r. odbyły się na jeziorze Dąbie pierwsze „Regaty Jesienne”, do dziś rozgrywane jako najstarsza nasza impreza regatowa, prowadzona obecnie przez SEJK „Pogoń”. Regaty nie mogą obyć się bez sędziów, więc lepszych i bardziej doświadczonych żeglarzy szybko przeszkolono i mianowano sędziami, a pierwszymi u nas, klasy państwowej, byli Kazimierz Haska i Zbigniew Szymański. Inni - np. Władysław Owieśniak, Jerzy Szelestowski, Kazimierz Michalski i ja - zostaliśmy sędziami I klasy. Z tego grona tylko ja sędziowałem jeszcze w 2005 roku, rzeczywiście chyba jako najstarszy czynny sędzia żeglarski w Szczecinie, a być może i w kraju. Przez te wszystkie lata prowadziłem bardzo dużo imprez, do najbardziej udanych zaliczam morskie regaty „Gryfa Pomorskiego”, zainicjowane przez Kazimierza Haskę i rozgrywane na Bałtyku, z biegiem głównym na dystansie 300 mil morskich, i krótszymi, po 150 i 30 Mm. Trasa regat, z redy Świnoujścia, była tak planowana, by jachty przechodziły obok mola w Międzyzdrojach, co było atrakcją dla wczasowiczów. Teraz te regaty uproszczono, rozgrywane są tylko na trasie Świnoujście – Kołobrzeg – Świnoujście, nad czym ubolewam. Szkoda, że z kalendarza imprez ubyły też LPŻ-owskie „Regaty Pokoju”, kiedy ścigaliśmy się na stałej trasie z jeziora Dąbie, przez Zalew Szczeciński do Lubinia na jeziorze Wicko, i z powrotem. Ta impreza powinna być reaktywowana.
- Był Pan też we władzach okręgowych?
- Do Zarządu SOZŻ trafiłem na początku lat 60-ych, za prezesury Kazimierza Haski, i przez ponad 20 lat pełniłem różne funkcje. Wycofałem się, gdy skończyłem 60 lat życia, pozostając jeszcze jakiś czas w komisjach – Rewizyjnej i Dyscyplinarnej, a do dzisiaj jestem członkiem centralnej Komisji Historii PZŻ, i Klubu Seniorów PZŻ.
- Ma Pan w dorobku dalekie rejsy?
- Świata nie opłynąłem, nie mam teraz własnego jachtu, ale zawsze byłem przydatny na pokładzie, sprawny fizycznie i psychicznie w każdych warunkach, dzięki czemu chętnie zabierano mnie w różne rejsy, na wielu jachtach. Pływałem podczas urlopów, ale i tak uzbierało się tego ponad 40 tys. mil morskich. Najdalszy i najdłuższy mój rejs tu udział w historycznej transatlantyckiej wyprawie „Daru Szczecina”, w 1976 roku. Był to w ogóle rekordowy rok dla szczecińskiego żeglarstwa oceanicznego, w którym kilkudziesięciu żeglarzy i aż pięć naszych jachtów pokonało Atlantyk. Trzy uczestniczyły w atlantyckiej Operacji Żagiel, na trasie Plymoyth – Newport; były to „Zew Morza” z kpt. Zdzisławem Michalskim, „Dar Szczecina” z kpt. Zygmuntem Kowalskim, i „Polonez” z kpt. Krzysztofem Baranowskim. Do tego „Trygław” z kpt. Zygfrydem Perlickim zrobił rejs do Kanady, a Kuba Jaworski na „Spanielu” zajął 4. miejsce w OSTAR’76…Ja znalazłem się w drugiej załodze „Daru Szczecina”, która z kpt. Leszkiem Zarębskim przyprowadziła jacht z Nowego Jorku do domu, przez Halifax, Plymouth i Kanał Kiloński, co trwało prawie trzy miesiące. Żeby wtedy popłynąć wykorzystałem dwa urlopy, i jeszcze miesiąc urlopu bezpłatnego. Łącznie „Dar Szczecina” był poza krajem 174 dni, pokonując blisko 13,5 tys. mil morskich. Płynęliśmy bez niezbędnego teraz na pokładzie GPS-a, nawet bez radia, i wszędzie trafiliśmy, chociaż przyznaję, że pozycję sekstantem najlepiej „łapał” najmłodszy nasz załogant – Marek Czaja, absolwent Szkoły Morskiej.
- Pana dużą zasługą jest też gromadzenie i opracowanie kroniki naszego okręgu, który niedawno świętował 60-lecie polskiego żeglarstwa w Szczecinie i na Pomorzu Zachodnim. Jak z tej perspektywy lat ocenia Pan dzisiejsze szczecińskie żeglarstwo?
- Niewątpliwie dużo się zmieniło, świat jest otwarty przed żeglarzami, dzisiaj kluby zrzeszają głównie prywatnych armatorów jachtów, ale niestety wielu z nich – moim zdaniem – to pseudo-żeglarze, którym często brakuje nie tylko poprawnego fasonu, ale i elementarnego poczucia odpowiedzialności, czego przykładem jest ostatnia styczniowa tragedia na Zalewie Szczecińskim. Mam nadzieję, że to się zmieni w dobrym kierunku. Cieszę się, że do żeglarzy wróciła i jest własnością ZOZŻ Marina Gocław wraz z „Jachtową”, którą kiedyś nazywaliśmy „Pałacem Jachtowym”. Duża w tym zasługa działaczy ZOZŻ, którzy uratowali ten obiekt z majątku byłej „Pomeranii”. Podziwiam też realizowany przez ZOZŻ, skierowany do młodzieży i nauczycieli, a finansowany przez miasto Program Edukacji Morskiej, wraz ze Szczecińską Szkołą Pod Żaglami. Byłem zresztą w kilku ich rejsach, jestem nadal zapraszany na sesje i spotkania, i uważam, że dla młodych ludzi jest to naprawdę kapitalna droga na morze. Liczę, że na oceaniczne szlaki wróci też „Dar Szczecina”, który zasługuje nawet na rejs dookoła świata…
- Przed nami – w sierpniu br. – szczeciński finał wielkich regat Tall Ships’ Races?
- Nie biorę już udziału w przygotowaniach, ale życzę, by było jak najlepiej. Może ta wielka impreza żeglarska zmieni wreszcie myślenie władz Szczecina i zwróci miasto z powrotem twarzą do wody, m.in. poprzez likwidację komunikacji samochodowej na Wałach Chrobrego. Czekamy na to zbyt długo…
- Dziękuję za rozmowę. W imieniu wszystkich żeglarzy życzę jeszcze wielu kolejnych lat zdrowia i żeglarskich dokonań…
Rozmawiał: Wiesław Seidler